Horror po polsku: „Domofon” Zygmunt Miłoszewski

Kiedy byłam dzieckiem, nie bałam się windy, a to dlatego, że od urodzenia do ósmego roku życia mieszkałam w wieżowcu na dziewiątym piętrze. Windy były dla mnie czymś zupełnie naturalnym, tak jak dla innych naturalne są schody i jako dziecko nigdy nie odczuwałam strachu przed korzystaniem z tego cudu techniki. Pamiętam nawet, jak kiedyś w moim bloku, pomiędzy piętrami utknął chłopiec; pamiętam, jak otworzono siłą mosiężne drzwi i wyciągnięto go przez niewielką szczelinę, która powstała w wyniku konfiguracji kabiny i szybu. Było to swego rodzaju „szoł”, emocjonujący ewenement w skali ciągłych kursów „z dziewiątego na parter” i mimo żywej ekscytacji, jaka mi się udzieliła, z pewnością nie dostrzegłam w całym zdarzeniu, niczego strasznego czy niebezpiecznego.

Czasy się jednak zmieniają, dzieci dojrzewają, a rodziny przeprowadzają. W trzeciej klasie podstawówki zamieszkałam w czteropiętrowym bloku i przestałam korzystać z windy. Na początku zdarzało mi się wykradać na druga stronę ulicy, gdzie stały wieżowce i jeździć od czasu do czasu w dół i w górę, (czemu to robiłam, sama nie wiem), ale wkrótce znudziły mi się te wycieczki. Niedługo potem, windy stały się dla mnie urządzeniami kompletnie obcymi. Do czasu.

Najpierw jakiś agent federalny w jednym z odcinków „Z Archiwum X” został kompletnie zmiażdżony, kiedy winda, w której jechał, spadła z hukiem z najwyższego piętra. Potem był niezapomniany „Speed” z Keanu Reeves’em i uroczą Sandrą B. gdzie „dramat windowy” rozgrywał się przez pierwsze pół godziny filmu. Przerażające sceny z windą w roli głównej, zaczęły pojawiać się w kinematografii i literaturze jak „grzyby po deszczu”, a konsekwencje tego wykwitu, były dla mojej psychiki ogromne: Już jako nastolatka, nieraz wolałam wczołgać się na ósme piętro, (i to w obcasach) niż skorzystać z dźwigu.

Kiedy przeczytałam notkę wydawcy na temat „Domofonu” Zygmunta Miłoszowskiego, która kończy się pytaniem: „I jak tu wsiąść po takiej lekturze do windy?”, uznałam, że musze mieć tą powieść. Część „z nas” tak ma – lubimy oglądać horrory i czytać o naszych największych, często irracjonalnych strachach. Jest tu jakaś dziwna chęć poczucia tej pulsującej adrenaliny w mózgu, masochistyczna przyjemność konfrontowania własnych lęków (z tych samych pobudek, nigdy nie odmawiam horrorom z klaunem w roli głównej). Dodatkowym bodźcem był fakt, że jest to horror „Made in Poland”, który na Merlin.pl ma ocenę 4, 5 gwiazdki, co samo w sobie było bardzo zachęcające. I tak, popełniłam 3Z: Zamówiłam, Zapłaciłam i Zabrałam się do czytania.

Krótko o zawiązaniu akcji: Młode małżeństwo z Olecka, przeprowadza się do Warszawy i zamieszkuje w jednym z wieżowców na Bródnie. Oboje pełni zapału i nadziei na nowe, lepsze życie, zostają na wstępie psychicznie „pobici”, przez makabryczne odkrycie na klatce schodowej swojego nowego bloku: zwłoki mężczyzny, który został najwyraźniej zdekapitowany przez windę. Jak się okazuje, facet ze ściętą głową jest dopiero wstępem do innych, równie szokujących wydarzeń, których doświadczą wszyscy mieszkańcy bloku. Równolegle do losów Roberta i Agnieszki, poznajemy żywot Wiktora (nota bene, mojego ulubionego bohatera „Domofonu”), byłego dziennikarza i alkoholika, który po raz kolejny, próbuje się podnieść z dna oraz Kamila, maturzysty, który ma ustawiczne problemy z rodzicami. To właśnie owa dwójka, wraz z Agnieszką, będzie się starać odkryć mroczną tajemnicę, którą leży u samych fundamentów wieżowca. Dosłownie i w przenośni.

Czego my tu nie mamy! Pan Miłoszewski chwyta się dobrze sprawdzonych sztuczek i gra na naszych najgorszych strachach. Bo o ile nie każdy musi się bać windy, to każdego z nas przechodzi dreszcz, gdy musimy zejść do ciemnej, klaustrofobicznie wąskiej piwnicy. „Domofon” obfituje też w przerażające koszmary senne i halucynacje, dziwnych lokatorów i materializująca się ciemną nicość, która oplata cały budynek i więzi mieszkańców w środku. I jak niedorzecznie by to wszystko brzmiało, autor opisuje akcję wyjątkowo sprawnie, unikając kiczowatości i tak często spotykanej w tym gatunku tandety.

Gdzieś wyczytałam, że inspiracją Miłoszewskiego, jest król horroru Stephen King – na szczęście, w swojej powieści, autor nie starał się usilnie kopiować amerykańskiego pisarza. A nawet dzięki Bogu, bo przed „Domofonem” czytałam właśnie takiego „kingowskiego” uzurpatora i rozczarowałam się. Mam tu na myśli „Blues’a duchów” Jonathan’a Maberry’ego, książkę z mega potencjałem, zmarnowanym przez przydługie, nudne opisy, (które miały być zapewne napisane w stylu Kinga), niewiarygodne, czasami wręcz komiksowe postaci i nieudane połączenie świata rzeczywistego z nadprzyrodzonym. Żeby być sprawiedliwym, muszę przyznać, że historia była intrygująca, a Maberry pisze sprawnie; to jednak nie uratowało tej pozycji w moich oczach. Za najlepszy dowód mogę podać fakt, że na 30 stron przed końcem, książkę przerwałam i już do niej nie wróciłam, a dodatkowo tak mnie zdemotywowala, że nawet nie zdobyłam się jej zrecenzowanie.

Miłoszewskiemu udaje się ominąć błędy Maberry’ego – szarą rzeczywistość warszawskiego blokowiska łączy z upiorami, klątwami i silami nadprzyrodzonymi wręcz po mistrzowsku. Nie ma tutaj zgrzytów, śmieszności czy poczucia odrealnienia, wszystko wypada bardzo naturalnie i wiarygodnie. Dodatkowym atutem „Domofonu” są bardzo dobrze skonstruowani bohaterowie, z ciekawymi życiorysami i rozterkami, ale przede wszystkim zachowujący się NORMALNIE. Żadnych dziwacznie stylizowanych dialogów, czy nielogicznych zachowań – przeciętni ludzie ze standardowym wachlarzem zachowań. Dlatego też, czytelnikowi jest się o wiele łatwiej identyfikować z bohaterami, oraz poczuć ich strach.

Niektórzy widzą w „Domofonie” metaforę współczesnych stosunków społecznych: postępujące wyobcowanie, obojętność wobec najbliższych, zamknięcie się w swoich własnych egoistycznych „czterech ścianach”. No cóż… ja nie. Gdybym musiała na siłę się zastanawiać i łączyć wątki z książki z wybranymi problemami cywilizacyjnymi, to zapewne by mi się to udało. Tylko, po co? Wydaje mi się, że polscy czytelnicy są przyzwyczajeni do tego, że skoro o blokach to musi być o biedzie, upadkach, rozpaczy, Masłowskiej, dresiarzach bez przyszłości… nie, nie musi. Szary, brudny, klaustrofobiczny bok, piwnica, winda, domofon, śmierdzące zsypy na śmieci: według mnie to jest idealne miejsce akcji horroru. Straszniejsze niż zamek, czy dom na odludziu.

Reasumując: Ocena 5/6. Duży plus. Obowiązkowa pozycja dla tych, którzy lubią powieści z dreszczykiem. Świeży powiew na polskim rynku wydawniczym, i jak to napisał jeden z recenzentów na Merlin.pl: „No daj Boże zdrowie autorowi i niech on jeszcze pisze, może niekoniecznie horrory takie, ale dla mnie to wreszcie jakaś dobra polska książka”.

Autor: Zygmunt Miłoszewski

Wydawnictwo: WAB, Marzec 2005

Seria: Z Zegarkiem

ISBN: 83-7414-068-2

Liczba stron: 384

Na początku była kobieta… „Szczelina” Doris Lessing

Wyobraźmy sobie, że wszystko to co wiemy o powstaniu człowieka, to pewna, wybrana, ze względów religijnych tudzież politycznych, alternatywa. Wyobraźmy sobie, że nie było żadnego Boga rodzaju męskiego, żebra Adama, węża i jabłka. Wyobraźmy sobie, że na początku była kobieta…

 

Autor: Doris Lessing

Tytuł oryginału: The cleft

Wydawnictwo: Świat Książki, Maj 2008

ISBN: 978-83-247-1062-1

Liczba stron: 268

Tłumaczenie: Anna Dobrzańska-Gadowska

Doriss Lessing, laureatka literackiej nagrody Nobla 2007 to autorka, do której przymierzałm się już jakiś czas. Na półce, mam jej dwie pozycje – „Piąte dziecko” i „Szczelinę” – i choć ustawicznie odwlekałam ich lekturę (zawsze się trochę bałam noblistów), to wiedziałam, że jeżeli już zacznę czytać coś, co wyszło spod jej pióra, to będzie to właśnie „Szczelina”. Tematyka powieści jest niezywkle intrygująca, traktuje wszakże o początkach świata, ale jakże innych, od tych, które zwykliśmy przyjmować bezwiednie jako prawdę. Jest to mianowicie początek, gdzie Adamem była kobieta, a pierwszy narodzony z niej mężczyzna, został uznany za wybryk natury i nazwano go Potworem.

Ciekawą, ale mało znaną prawdą, jest fakt, że mózg płodu ludziego, do trzeciego miesiąca ciąży jest mózgiem żeńskim. Dopiero po pewnym czasie, w łonie matki wytwarzane są hormony, które przekształcają go (oczywiście w przypadku chłopców) w mózg typowy dla osobników rodzaju męskiego (tu trzeba zaznaczyć, że nie zawsze to się do końca udaje, co samo w sobie mogłoby stanowić bazę, do wyjaśnienia pewnych zachowań ludzkich. To już jednak temat na osobną dyskusję). Można by, więc ostrożnie (i z dużym uproszczeniem) stwierdzić, że prototypem człowieka jest kobieta – powstajemy, jako osobniki rodzaju żeńskiego i dopiero po jakimś czasie, natura przekształca część z nas w mężczyzn. Kolejną interesująca informacją, jest coraz bardziej popularny pogląd, jakoby to kobiety były niegdyś płcią dominującą, przede wszystkim ze względu na możliwość rodzenia i wykarmienia dzieci, przez co jawiły się mężczyznom jako boginie dające życie. To także paniom przypisuje się wynalezienie rolnictwa, co oznaczałoby, że były pionierkami postępu technicznego i co za tym idzie – cywilizacyjnego.

Wprawdzie w opowieści Lessing, nie ma wzmianek na powyższe tematy, ale kobiety rzeczywiście przedstawione są, jako „pierwsza płeć”. Pretekstem do ukazania tego alternatywnego początku, są badania starych pism i dokumentów, przez rzymskiego historyka, żyjącego w czasach Nerona. Mężczyzna z przejęciem i zainteresowaniem odkrywa i weryfikuje szereg legend i mitów na temat początków ludzkości, wprowadzając tym samym czytelnika w fascynujący świat pierwszych ludzi. Jego interpretacje i umieszczane „na marginesie” uwagi, tworzą niezwykłą historię, pełną przedziwnych wydarzeń, kontrowersyjnych decyzji oraz skrajnych emocji. Jest to dziwna rzeczywistość – pasjonująca i dramatyczna; jest to świat gdzie nie ma dobrych i złych, choć zdarzają się i zbrodniarze i bohaterowie.

Na początku były Szczeliny. Grupa (jak duża, nie wiemy) kobiet, która mieszkała nad brzegiem morza w jaskiniach i prowadziła monotonne (z naszej perspektywy, można by nawet rzecz nudne), życie, polegające w dużej na zaspokajaniu podstawowych potrzeb fizjologicznych, pływaniu, wyleganiu się na skałach i rodzeniu dzieci. Szczeliny wierzyły, że zapładnia je Księżyc i morze – ciąże pojawiały się w miarę regularnie, bez udziału woli czy wyboru, i przyjmowane były, jako coś zupełnie naturalnego. Leniwą harmonię egzystencji Szczelin, brutalnie przerywają narodziny Potwora – głośnego, płaczliwego dziecka, które zamiast małej szczeliny, ma „rurkę i dwa zgrubienia”. Kobiety, zszokowane i przerażone, uznają dziecko za kalekę i decydują się na porzucenie niemowlęcia na skałach, co w praktyce równa się wyrokowi śmierci. To jednak nie rozwiązuje ich problemów, bo pierwszy Potwór jest tylko zapowiedzią narodzin następnych.

Świat Szczelin zostaje wywrócony „do góry nogami”. Pojawienie się małych mężczyzn nie tylko burzy stary porządek rzeczy, ale także wzbudza w Szczelinach wcześniej nieznane emocje – zagubienie, strach, agresję, wrogość… Zaczyna się nowy rozdział w dziejach ludzkości i jest to rozdział pełen bólu, dramatów i trudnych wyborów.

Wbrew pozorom, książka nie jest napisana w manierze literatury sensacyjnej czy dramatycznej. Narracja jest trochę leniwa i momentami możemy się nią wręcz znużyć – lecz jednak, o dziwo, nie działa to na niekorzyść lektury. Można by wręcz rzec, że jest przeciwnie – sposób opowiadania historii przez autorkę, jeszcze bardziej wprowadza nas w atmosferę tamtych czasów. W „Szczelinie” nie ma też postaci białych i czarnych; Lessing nie gloryfikuje kobiet i nie deprecjonuje mężczyzn, mimo, iż tego właśnie czytelnik na początku powieści się spodziewa. Skupia się na różnicach pomiędzy obiema płciami, stara się zaprezentować różne sposoby myślenia i odczuwania, ale nie osądza ich i nie wartościuje. Jej analiza jest bardzo trafna i brutalnie szczera. I nikt nie wychodzi z niej zwycięsko.

Reasumując 5 na 6. Bardzo dobra pozycja, dająca do myślenia

39,9. Przystojniak z pierwiastkiem chaosu na twarzy

  

  

Autor: Monika Rakusa  

Wydawnictwo: WAB, Luty 2008

Seria: Z Miotłą

ISBN: 978-83-7414-389-9 

Liczba stron: 216

39,9 to książka dziwna… napisana dobrze, a jednak trochę nudna. Ze świetnymi obserwacjami na temat świata, ale z dziwnie denerwującą narratorką. Przez pierwsze 80 stron brnęłam jak przez zaspę – lubię śnieg, ale akurat w takiej formie mnie męczy.

Potem zrobiło się lepiej, ale mimo wszystko do końca książki zastanawiałam się czy 39,9 to dobra powieść. Bo dobra, ale…  no właśnie, ALE. Co śmieszniejsze, tego ALE do tej pory nie udało mi się okreslić. To sytuacja typu: poznaję teoretycznie świetnego faceta, ale w praktyce nie ma między nami chemii. Albo: tak, bardzo przystojny, ale z jakimś pierwiastkiem chaosu na twarzy.

Opis na okładce nastawił mnie na innego typu doznania: pamiętnik, czterdziestolatka, depresja, oryginalne przemyślenia… wszystko jest, ale (znowu to „ale”) mimo naprawdę świetnych momentów, tej książce brakuje spójności; mimo głebokich przemyśleń – głębi. Moje pierwsze zastrzeżenie to forma: nie jestem pewna, czy pamiętnik był w tym wypadku najlepszym wyborem poczynionym przez autorkę. Bo tak naprawdę książka ma dwa wątki – życie codzienne bohaterki i jej zmagania z przeszłością (tutaj chodzi głównie o trudne relacje z matką i próby analizy swojego żydowskiego pochodzenia). I kiedy życie codzienne pasuje do pamiętnika „jak ulał” to częśc wspomnieniowa już nie, szczególnie, że obie sa ze sobą wymieszane w sposób niekonsekwentny (na przykład seria przemysleń o przodkach i nagle fragment o feriach zimowych). Możliwe, że do niektórych taka forma przemawia, niestety do mnie nie. Mam wrażenie, że książce zrobiłoby lepiej gdyby została podzielona na dwa niezależne utwory.

Dodatkowo, zwyczajnie nie polubiłam narratorki, a w twórczości „pamiętnikarskiej” to chyba kluczowy czynnik sukcesu. Ciężko czyta się wyznania kogoś, kogo nie darzy się zbytnią sympatią, a co więcej, – kiedy ten ktoś jeszcze w dodatku nas irytuje. Narratorka jest osobą inteligentną, ma mądre przemyślenia i błyskotliwe uwagi, a zachowuje się nielogicznie, dziwnie, a niekiedy – w moim skromnym odczuciu – głupio. Ma się wrażenie, że dwie osoby wyłaniają nam się z tej opowieści – i nie jest to klasyczny Doktor Jeckyll i Mister Hyde – ale dwie różne, niedopasowane do siebie intelektualnie kobiety.

Po dwóch tygodniach, kończąc już inną książkę, zorientowałam się, że nie doczytałam kilku ostatnich stron „39,9”. I jakoś w ogóle mi to nie przeszkadza, co chyba nie jest najlepszą rekomendacją dla tej powieści.

Daję 4 na 6. Nie dlatego, że chcę. Muszę, bo mimo mojej niechęci, przyznaję, że książka napisana jest dobrze.

Między białym a czarnym – O zbrodni, karze i odkupieniu: „Ptakon”, Witold Horwath

Co by było, gdyby nagle okazało się, że najgorsza, odrażająca zbrodnia, nie jest tak do końca czarna, a najbardziej heroiczny akt dobroci nie jest tak do końca biały? Powstałaby oczywiście szarówka, ale szarówka z tego typu mikstur, które przyprawiają o morlany ból głowy. Bo właśnie z takim bólem, kończy człowiek lekturę „Ptakona” – powieści trudnej i wymagającej, ale absolutnie wartej przeczytania.

Autor: Witold Horwath  

 
Wydawnictwo: Da Capo, 1998
 
ISBN: 83-89143-64-X
 
Liczba stron: 252

 

Skąd mam Ptakona, sama nie wiem. Najłatwiej powiedzieć, że przyfrunął, uwił sobie gniazdko na półce z książkami i cierpliwie czekał na swoja kolej. I trochę jest w tym prawdy, bo powieść czekała na mnie conajmniej sześć – siedem lat, zanim po nią sięgnęłam. Nie zjawiła się jednak w moim księgozbiorze w sposób tajemniczy – bo ją zwyczajnie pożyczyłam – ale w sposób tajemniczy w nim została. A to dlatego, że jej nigdy nie oddałam – po prostu nie pamiętam kto jest jej właścicielem, a co gorsza, nikt się nigdy o Ptakona nie upomniał. Rok temu próbowałam wcisnąć Go z uporem maniaka mojej serdecznej przyjaciółce, będąc święcie przekonaną, że to ona jest jego prawowitą włascicielką, ale spotkałam się z niezrozumieniem, i ze względu na swój upór – z lekkim wręcz przerażeniem Tak więc, zostaliśmy sobie razem – ja i bezpański Ptakon – on na półce, ja wśród innych książek. Razem ale osobno.

Po Ptakona sięgnęłam w końcu podczas tzw. polskiego ciągu czytelniczego. Ci z was, którzy czytali moje wcześniejsze wpisy, mogli zapamiętać, że mam tendencje do wpadania w ciągi – czyli czytam „pod rząd” książki z jednego gatunku, lub o jednej tematyce. Tym razem ciąg obejmował swym zasięgiem „aż i tylko” literaturę polską; aż bo jak wiadomo, dużo tego, tylko – bo w miejscu, gdzie mieszkam obecnie, mam w biblioteczce, niewiele utworów polskich pisarzy. Tak więc po wesołym „Koncercie łgarzy”, naiwnym „Zabójczym spadku uczuć” i lekko skandalizującej „Wojnie żeńsko – męskiej i przeciwko światu”, przyszła pora na dzieło Pana Horwatha. Wahałam się wprawdzie pomiędzy „Ptakonem” i „39,9” ale na wyborze zaważył fakt, iż mój dentysta nazywa się Witold właśnie i chyba potraktowałm to jako wskazówkę z niebios.

Na początku był Profesor Kozerski – stary, z lekka znudzony, a może tylko sceptyczny psychiatra, który widział już wszytsko, przez co wie już wszystko (a przynajmniej tak mu się wydaje). Potem Żanet, bogini bezsensownego okrucieństwa, pod przebraniem taniej dziewki i Anna – lekarka o oczach anioła „nerwowo zaciągającego się dymem”, uosobienie dobroci i cierpliwości. W ten przedziwny trójkąt, bezsensowną na pozór konselację trzech tak różnych od siebie jestestw, wpada młody i prawy prokurator, o posturze osiłka i łagodności dziecka. Trójkąt zmienia się w koło, koło się zamyka, i wszysto – dobro i zło, wystepek i odkupienie, a w końcu białe i czarne, zaczyna się szaleńczo kręcić i w końcu zlewać w jedno.

„Ptakona” czyta się jak dobry thrilller, nieustannie trzymajacy w napięciu, chociaż tak naprawdę jest to coś na wzór moralitetu (choć bez morału), dramatu z wyzwaniem, i to wyzwaniem nie dla bohaterów, ale dla czytelnika. Jak to ujął w posłowiu Jerzy Sosnowski, książkę cechuje „… przekora wobec wszelkich możliwych przeświadczeń czytelnika. Książka Horwatha uderza we wszystkie strony, utrudnia potępienie i rozgrzeszanie, obezwładnia nasz „permisywizm” niemniej niż naszą skłonnośc do autorytarnego społeczeństwa i radykalnej penalizacji prawa”. Bo tak naprawdę, to nie wiemy co myśleć, a nawet jak czuć; jak ocenić kogoś, kto jest uosobieniem wszelkich koszmarów i wstydliwych ciemnych popędów człowieka, a równocześnie cech przypisywanych tradycyjnie świętym – nieograniczonej dobroci, anielskiej cierpliwości i intuicyjnej mądrości.

„Soczewka skupiająca absolutne zło, a jednocześnie najwyższe dobro” – tak opisano na okładce książki ten dylemat, i jest to (co w przypadku opisów wydawcy bywa rzadkością) najtrafniejsza metafora opisująca to, z czym się spotkamy, decydując się na lekturę „Ptakona”. Odkryjemy też, iż nie zawsze połączenie czarnego i białego daje odcienie szarości. W moim przypadku czarne pozostało czarnym , a białe białym – szarówkę poczułam dopiero wtedy, gdy miałam wydać swój własny wyrok.

Wyroku nie wydałam.

Za to książkę ocenię: 5,5/6. Gorąco polecam! Każdemu!

TOP 2009 * CYKL „KOCHAM KSIĄŻKI”

Możliwe, że darowałabym sobie Top 2009, gdyby nie fakt, że zeszły rok obfitował w naprawdę dobre książki. Jak już wspominałam w jednym ze wcześniejszych wpisów, w moim przypadku była to głównie literatura kryminalno – thriller’owa; „stety-niestety” mam tendencję do ciągów czytelniczych, które obejmują tylko jeden gatunek.

Zacznę od końca, wszakże napięcie powinno rosnąć:

3. Trylogia Maxime Chattam’a

W swoim życiu naczytałam się sporo thrillerów, ale Chattam walnął mnie między oczy, po czym powalił na łopatki (w przenośni oczywiście). Spośród trzech książek trylogii (w kolejności: „Otchłań zła”, „W ciemnościach strachu” i „Diabelskie zaklęcia”), najlepiej wspominam dwójkę, aczkolwiek cały cykl jest na naprawdę wysokim poziomie. Kiedy będę miała trochę czasu na powroty do „Roju Brzęczących Pszczół”, to z pewnością pokrótce zrecenzuję Chattam’a – jest to w końcu facet, który sprawił, że wracjąc z pracy rowerem, przysiadłam na przystanku autobusowym, żeby doczytać jedną ze scen.

2. Trylogia Millenium Stieg’a Larsson”a

O Millenium już pisałam, więc poprzestanę na uzasadnieniu: za styl, za pomysł, ale przede wszystkim za bohaterów. Takich, którzy wydają się wiarygodni. Takich, których się od razu lubi. Za Lisbeth Salander.

1. „Wybrane Zagadnienia z Fizyki Katastrof”  Marisha Pessel

A więc mamy odejście od reguły, bo nie thriller. Może trochę kryminał, ale przede wszystkim genialna książka o dojrzewaniu i poszukaniu własnej tożsamości. Marisha pobiła na głowę wszystkie mroczne powieści, którymi raczyłam się przez większość 2009 roku. W moim czytelniczym rozrachunku, zaliczyłabym tą powieść do kategorii „jedna na milion” i wymieniła jednym tchem obok „Świata według Garpa” i „Wahadła Foucalt’a” (nie mam na myśli tematyki, ale wrażenie jakie wywarł na mnie utwór). Postaram się jeszcze wrócić do tej pozycji na blogu, bo uważam ją za zjawiskową (proszę wybaczyć moje entuzjastyczną postawę, ale ja mam tendencje do zakochiwania się w książkach).

**********

Dla zainteresowanych: Na moim Blogu – Córce, rozpoczęłam mały cykl, o dość banalnym tytule: Kocham Książki. Teksty będą zawierały garść tzw. „ludowych mądrości” dotyczących czytania – sprawdzonych na mojej własnej skórze, tudzież popartych wiarygodnymi doświadczeniem innych. Cykl rozpoczęłam od KOCHAM KSIĄŻKI: ZAWSZE ZAGLĄDAJ NA OSTATNIĄ STRONĘ – zainteresowanych podwalinami tej mądrości, zapraszam do lektury 🙂

„Wojna żeńsko – męską i przeciwko światu”

 
Autor: Hanna Samson
 
Wydawnictwo: Santorski CO, Wrzesień 2005
 
ISBN: 83-60207-16-X
 
Liczba stron: 152

 

Od czasu do czasu, zdarza się taka książka, która wprawia w osłupienie. Ty czytasz z rozwartymi ustami, przecierając oczy ze zdumienia, a ona sobie jest, trwa, płynie i z kartki na kartkę uderza cię jak obuchem jej skandaliczny język, jej wulgarny nieraz charakter, a równocześnie świetnie wyjustowana trafność, jakaś podskórna mądrość, która cię pociagą, ale i zawstydza. Pociąga, bo wydaje się prawdziwa; zawstydza, bo opakowana jest w tysiące penisów, stosunków i seksualnych niedorzeczności.

Tak więc czytałam „Wojnę żeńsko – męską i przeciwko światu” i trwałam sobie w osłupieniu, tak przez pół ksiązki conajmniej. Z czasem, to osłupienie ewoluowało w chwilowe niedowierzanie, przemieszane z rozbawieniem i tak zostało do końca tej krótkiej, bo niespełna 150-stronicowej opowieści. Zastrzegam z góry, nie każdemu przypadnie do gustu specyficzna estetyka (a dla niektórych jej brak) „Wojny…” , mimo wszystko jednak, pozycja ta jest warta zachodu. Wszakże, swego czasu „Wojna…”, była szumnie nazywana pierwszą, kobiecą książką pornograficzną w Polsce.

„Wojna…” to pełna seksu i humoru opowieść o bezrobotnej dziennikarce i pisarce, której główną „radością” życia jest seks bez zobowiązań, głównym pożywieniem puszka groszku (raz na jakiś czas), a głównym pragnieniem – wyrwanie się z finansowego marazmu. Barbara, dzięki swojej determinacji (i wyjątkowym umiejętnościom oralnym, nie mylić z oratorskimi), dostaje szansę na publikowanie comiesięcznych felietonów w „Wyuzdanym Magazynie dla Pań”. Jej pierwszy tekst, o dźwięcznym tytule „Pies w spodniach. O kluczowej roli penisa w diagnozowaniu osobowości mężczyzny”, wywołuje ogromny skandal, masową histerię i sprawia, że Barbara z bezrobotnego pisamka, przeobraża się w świadomości Polaków, w boginię seksu i specjalistę „od penisa”. Od tej chwili wszystko postępuje lawinowo – sława, bogactwo, nieprzyzwoita popularność, autorski teleturniej „Whose is chuj?” i prywatna Klinika Prącia. Ale Barbara nie jest szczęśliwa – wręcz przeciwnie – pogrąża się coraz bardziej w depresji, jest coraz bardziej zmęczona i zagubiona.

Motyw przewodni powieści nie jest wyszukany, ośmielę sie nawet stwierdzić, że (szczególnie po publikacji „Bridget Jones”) jest to jeden z najbardziej oklepanych tematów literatury kobiecej. Chodzi oczywiście o „Kobieta w wieku średnim przechodzi kryzys i co z tego wynika”. Sposób w jaki jednak Pani Samson potraktowała zagadnienie, jest zjawiskowy. Zamiast stron, zapełnionych rozmyślaniami typu „beznadziejność życia”… „i jestem w pułapce”… „a on mnie zostawił…zdradził…czy ktoś mnie pokocha?”… „wychodzi słońce…znów pada deszcz i depresja”… „kolejna dieta, kolejna przemiana”… „wierzę w miłość”, mamy pieprzny język, rubaszny humor i poważne przemyślenia, wplecione w to wszystko jakby od niechcenia, ale z mocą, której można odmówić większości „babskiej” literatury.

Warto więc poznać Barbarę, kobietę, która walczy z nadwaga, zwracając posiłki, niczym „Księżna Diana, królowa ludzkich serc”. Kobietę, która w finansowej desperacji, stawia przy swoim łózku stolik z porcelanowym talerzykiem, z nadzieją, że jej kochankowie wrzucą na niego „co łaska”. Kobietę, która próbując odnaleźć radość życia, zażywa testosteron, co przyprawia ją o niekontrolowany popęd seksualny, brodę oraz wąsy. I wreszcie, kobietę, która w morzu penisów, strumieniach pieniędzy i oceanie sławy, dryfuje podświadomie ku źródle miłości.

Na okładce powieści widnieje: „To książka o przewadze kobiety nad mężczyzną, wrażliwości nad testosteronem, miłości nad seksem”. Mimo wszystko, nie zniechęcajcie się panowie. Warto sięgnąć, chociażby po to by sprawdzić, czy teoria Barbary Patryckiej o określaniu osobowości na podstawie penisa, zawiera w sobie choć odrobinę prawdy.

Reasumując: 4,5 na 6.

„Zabójczy spadek uczuć” czyli Zabójczo Irytująca Książka

Autor: Katarzyna Gacek, Agnieszka Szczepańska

Wydawnictwo: Nowy Świat, Luty 2008

ISBN: 978-83-7386-277-7

Liczba stron: 304

„Zabójczy spadek uczuć” to taki polski, nieskomplikowany kryminalik, który wyszedł spod pióra tandemu Gacek i Szczepańskiej. Zasiadając do lektury, nie spodziewałam się arcydzieła na skalę światowej literatury detektywistycznej, ale jakiś tam standard tlił mi się w głowie. Szczególnie po nocie od wydawcy, która zapewniała co następuje:

„Zabójczy spadek uczuć” to porywający kobiecy kryminał, osadzony we współczesnych realiach wielkiego miasta, pełen zaskakujących zwrotów akcji, barwnych postaci i humoru, lekkością pióra nie ustępujący królującej od lat w tym gatunku Joannie Chmielewskiej. Doskonale budowane napięcie i świetny dowcip zadowolą najbardziej wymagających wielbicieli kryminalnych zagadek z miłością w tle.

A teraz weryfikacja: kobiecy to i może, ale kryminał na pewno nie. Jest wprawdzie intryga, ale jest ona tak przewidywalna, że przeciętny czytelnik wie już po pierwszych 20-30 stronach o co chodzi i jak to się skończy. Współczesne realia wielkiego miasta, zaczynają się na wymienianiu nazw ulic, a kończą na pobieżnym opisie bazarku. Zamiast tego, duża część akcji rozwija się w wiosce Czerwieńsk (tam ma miejsce wiele kluczowych wydarzeń). Zwroty akcji są średnio zaskakujące, przede wszystkim z racji tego, że wiemy o co w całej tej „misternej” intrydze chodzi. Barwność postaci polegać może jedynie na opisaniu kolorytu ich ubrań (do czego, nota bene dochodzi dość często – może o to wydawcy tak naprawdę chodziło?), bo dwie główne bohaterki są tak schematyczne i stereotypowe, że mogłyby się znaleźć w encyklopedii jako definicje „słodkiej idiotki” i „sceptycznej realistki”. Humoru też tutaj nie za wiele, lekkość pióra może i była, ale styl autorek czasem przypomina wyjete żywcem z liceum opowiadania moich koleżanek. Obie autorki sa lata świetlne za Joanną Chmielewską, ktora miewała lepsze i gorsze książki, ale zawsze była przezabawna i potrafiła budować świetne intrygi.

W skrócie: Mamy sobie taką Beatkę (a propos, autorki mają strasznie irytująca manierę zdrabniania imion, dlatego więc przez 70% książki Beata to Beatka tudzież Becia, Monika to Monisia, Paweł to Pawełek… reszte możecie sobie wydedukować), zakochaną do szaleństwa w swoim bogatym i przedsiębiorczym narzeczonym Pawełku. Zaślepienie Beatki w Pawełka jest tak ogromne, że aż denerwujące (czasem chciałoby się aż wejść do książki i potrząsnąć ta kobietą raz, a porządnie). Pawełka nie lubi Monisia, najlepsza przyjaciółka Beci, ktora po kilku dziwnych epizodach (np. nakryciu przez Beatkę narzeczonego w kawiarni z inną kobietą, o ponętnym imieniu Weronika, które autorki często zdrabniają jako Weronka) zaczyna prowadzić małe, prywatne śledztwo. Oczywiście Monisia odkrywa pewne fakty, Beatka jak głupia gęś wszystkie te fakty odrzuca, oskarżając przyjaciółkę o zazdrość i chęć zniszczenia jej związku (to tyle na temat szczerości tej całej przyjaźni), posuwając się nawet w jednej scenie do zatkania uszu i krzyku (co ciekawsze, Beatka ma 30 lat)

Główny suspens książki to: czy ślub się odbędzie i jakie jeszcze granice głupoty przekroczy Beatka. Oczywiście te kwestie pozostawiam niewyjaśnione, bo może – mimo mojej raczej niepochlebnej recenzji – ktoś z was się na tą powieść skusi. Szczególnie, że teraz was zaskoczę, bo mimo wszystko podobała mi sie ta książka. Przeczytałam ją szybko i mimo, że z powodu czystej frustracji, wynikającej z głupoty bohaterek, narwałam sobie włosów z głowy, to w jakiś sposób dobrze się bawiłam. Niewykluczone, że przeczytam jeszcze kiedyś jakąś powieść duetu Gacek i Szymańska i co ciekawsze, sama nie wiem dlaczego.

Reasumując: 3 na 6. Jest źle a nawet dobrze 🙂

P.S: W końcu udało mi się uaktualnić dział CYTATY CZYSTO SUBIEKTYWNE. Dziś wybrałam coś z „Wojny żeńsko – męskiej i przeciwko światu”  Hanny Samson.

2009: Rój Brzęczących Much (I) – Stieg Larsson i Harlan Coben

W minionym roku nie miałam czasu na nic. Na cud zakrawa więc fakt, że jednak udało mi się trochę poczytać (musze jednak przyznać, że to po trochu zasługa tego, iż omijałam literaturę ambitniejszą). Tak więc ROK 2009 upłynął w moim przypadku pod znakiem opisów sekcji zwłok, mniej lub bardziej udanych profilów psychologicznych seryjnych morderców, lepkiej krwi i rojów brzęczących much.

Po „Prezesie” Frey’a zrobiłam sobie długą przerwę. Po następną książkę sięgnęłam dopiero po kilku miesiącach, w okresie który przejdzie do historii mego życia pod nazwą „inwazja rumuńska” (rodzina męża przyjechała do nas na wakacje). Było piękne lato – dziadkowie zajęli się małą, mąż zajął się swoim bratem, a ja, częściowo pozostawiona sama sobie, instynktownie skierowałam się pod półkę z książkami.

Stieg Larsson stał tam już od stycznia – tłusty, lśniący w słońcu niczym czarne złoto i gotowy do drogi. Przyznam szczerze, miałam lekkie opory przed zaczynaniem tej powieści – na początku roku była to raptem niezwykle interesująca, szwedzka powieść kryminalna, w lipcu natomiast, był to już bestseller pełną para. Nachalna promocja, zachwyty, rzesze fanów, gotowych zabić za choć jedno niepochlebne zdanie o swoim idolu – to wszystko zaczęło mnie lekko zniechęcać do „Mężczyzn, którzy nienawidzą kobiet”. Podobnie rzecz się miała z „Kodem DaVinci” który wyrósł na literackiego mega-celebryta, będąc w rzeczywistości sprawnie napisaną, aczkolwiek mało oryginalną i średnio zaskakującą powieścią. Mając nadzieję, że w przypadku Larsson’a będzie inaczej, zabrałam się za lekturę.

Nadzieja nie była to płonna, gdyż jak się okazało, książka jest świetna. Nie potrafię do końca zdefiniować, co właściwie jest takiego szczególnego w powieściach Stieg’a, ale to „coś” czuje się bardzo wyraźnie. Zdecydowaną siłą jego twórczości są bohaterowie – świetnie skonstruowani, wiarygodni i dający się od razu polubić (co wbrew pozorom, wcale się tak często w thrillerach nie zdarza). Lisbeth Salander aka. aspołeczny geniusz, to moim zdaniem wręcz objawienie kryminalnej literatury. Jej charakter i osobowość są –przynajmniej w teorii – lekko odpychające, ale podczas czytania nie da się jej nie lubić. Blomkvist, drugi filar powieści, typ czarującego i inteligentnego kobieciarza, to także mocna postać. Czytelnik wręcz czeka, kiedy autor nareszcie skrzyżuje drogi obu bohaterów i pozwoli im połączyć się w świetny duet. Z pozoru banalny (i pojawiający się co jakiś czas w różnych dziełach) wątek książki (zaginięcie dziewyczyny z bogatego domu) Larsson owinął w ciekawe wątki poboczne, tworząc spójną, wciągającą historię.

Do tego styl pisarza jest niewymuszony, lekki. Tej książki się nie czyta, przez nią się po prostu płynie.

Będąc jeszcze w trakcie pierwszej części trylogii, zamówiłam drugą. „Dziewczyna, która igrała z ogniem” nie zawiodła mnie, aczkolwiek atmosfera powieści była już inna. Tym razem Larsson umieścił bohaterów i ich życie w centrum uwagi, przedstawiając z grubsza wręcz nieprawdopodobne (a mimo wszystko wiarygodne) losy Salander. Dwójka trzyma poziom – mamy policyjny pościg za Lisbeth, napięcie, zaskakujące zwroty akcji, kolejny dobrze skonstruowany wątek główny i ciekawe wątki poboczne. No i oczywiście bohaterów. I mimo, że „Dziewczynę…” przeczytałam równie szybko i ochoczo co „Mężczyzn…”, to oceniając z perspektywy czasu, muszę przyznać, że mam większy sentyment do części pierwszej. Możliwe, że chodzi o miejsce akcji (preferuję powieści rozgrywające się w odludnych miejscach), a może po prostu o „magię pierwszego spotkania”, czy jak to się tam zwykło określać.

Na ostatnią część Millenium musiałam czekać aż do października, co w prostej linii przełożyło się u mnie na wystąpienie (jak to sama sobie nazwałam) tzw. Syndromu Post-larssonowskiego. A innymi słowy – straszliwego, czytelniczego głodu na jakąkolwiek literaturę, która mogłaby choć trochę oddać atmosferę pisarstwa Stieg’a. Naturalnym wyborem wydawał się więc thriller i to taki z „wyższej półki”. Tak więc zaraz po „Dziewczynie…” sięgnęłam po „Nie mów nikomu” Harlan’a Coben’a, pozycję zachwalaną, jako jedną z najlepszych w dorobku pisarza. Tak się złożyło, że się z panem Coben’em nigdy wcześniej nie zetknęłam, co najwyżej z recenzjami na temat jego twórczości i „ochami i achami” na temat jego osoby. No i w tym chyba tkwił problem, bo rozczarowałam sie jego powieścią – może nie sromotnie, ale na pewno bardziej niż bym się tego spodziewała. Pomysł był naprawdę dobry – zrozpaczony po brutalnej śmierci swojej żony lekarz, po 5 latach od tragedii otrzymuje zagadkowego anonimowego mail’a, który wskazuje na to, iż jego ukochana żyje. Rozpoczyna się ostrożne śledztwo, które (oczywiście) przeradza się w szaloną pogoń za prawdą. Niestety, postaci są skonstruowane szablonowo i bez polotu, a główny bohater nie wzbudza wielkiego przywiązania, co jest o tyle dziwniejsze, bo mamy tu narrację w pierwszej osobie. Zakończenie, z których tak ponoć słynie Pan Coben, rzeczywiście zaskakuje, ale wydaje się być grubymi nićmi szyte (szczególnie przez wspomnianą już przeze mnie narrację w pierwszej osobie). Wydaje się to być zaskakiwaniem dla samej zasady zaskakiwania, co może trochę uwłaczać inteligencji czytelnika. Żeby jednak oddać autorowi sprawiedliwość, muszę stwierdzić, że książka jest ciekawa i wciągająca – czyta się ją szybko i lekko. Możliwe, że gdyby nie fakt, iz rozpoczęłam lekturę zaraz po Stieg’u Larsson’ie, „Nie mów nikomu” zrobiłoby na mnie lepsze wrażenie. Na razie jednak nie wróciłam do Harlan’a Coben’a – mam jednak na oku jego inną pozycję i wtedy będę wstanie wydac bardziej miarodajny osąd na temat jego twórczości.

Co nowego? – Po pierwsze, blog żyje.

Ostatnio mały zastój z na blogu, ale to dlatego że czytam więcej niż jestem w stanie zrecenzować. W kolejce do oceny czekają „Sokół Maltański” i „Zielony człowiek” Kingsley’a Amis’a – obie książki dobre i niestety o statusie klasycznym – niestety, bo wtedy na recenzencie spoczywa niejako większa presja i do oceny trzeba się zabrać „na poważnie”. Przyznam że to właśnie „Sokół” trzyma mnie w lekkim impasie – książką byłam zachwycona, ale czuje że to dzieło musi być omówione w szerszych ramach, niż tylko na zasadzie „ale fajna powieść”. W końcu to pierwszy – jak wielu uważa – kryminał typu Noir, a Sam Spade jest do dziś traktowany jako archetyp prywatnego detektywa.

Obijać się jednak nie będę – właśnie zakończyłam lekturę „Prezesa” Stephan’a Frey’a, powieści szalenie dynamicznej i nieco przerażającej pod względem prezentowanej w niej idei biznesu, ale przez to „na czasie” (w końcu mamy Wielki Kryzys). Nigdy nie przypuszczałam, że powieść o świecie finansjery nowojorskiej tak mnie wciągnie, ale Frey widać wie co robi. Postaram się codziennie wrzucić jakiś cytat z „Prezesa”, na dziś wybrałam taki. Umieściłam też parę informacji o Frey’u w dziale Autorzy – możecie się z nich np. dowiedzieć skąd Frey wie aż tyle o malwersacjach finansowych, brudnych biznesowych gierkach i gigantycznych malwersacjach.

Po „Prezesie”, przyszła w końcu pora na słynną już Kathy Reichs – właśnie zabieram się do lektury „Zabójczej Podróży”. Czuję, że się nie zawiodę, szczególnie po tym, jak bardzo przypadł mi do gustu style Frey’a (oboje piszą książki o tym, czym zajmują się w swoim życiu profesjonalnym – Frey jest dyrektorem firmy inwestycyjnej, a Reichs antropologiem sądowym ). Przyznać muszę, że to ciekawy trend, choć trochę niebezpieczny dla „zawodowych pisarzy” – okazuje się bowiem, że nie tylko „pisać każdy może”, ale także pisać dobrze i sprzedać się w milionach egzemplarzy.

Otworzyłam właśnie pierwszą stronę „Zabójczych Decyzji”… ciało jakiejś kobiety, przeciętej na pół, zwisa z drzewa… no ładnie, zapowiada się interesujący poranek.

6. Merde! W rzeczy samej, Stephen Clarke – A no merde właśnie…

Merde! W rzeczy samej

Merde! W rzeczy samej

Merde! W rzeczy samej

Autor: Stephen Clarke

Tytuł oryginału: Merde Actually

Rok Wydania: 2004

Wydawnictwo: WAB , Lipiec 2007

Liczba stron: 432

Tłumaczenie: Ewa Świerżewska

 

Jaki jest przepis na kąśliwą, humorystyczną książkę, która sprzeda się w milionach egzemplarzy? Jak się okazuje, dość prosty – wystarczy wrzucić razem do garnka:

 – jednego obcokrajowca płci męskiej,

– kraj, którego z racji historii i kultury, tenże obcokrajowiec nie będzie potrafił, mimo ustawicznych usiłowań zrozumieć,

– kilka kobiet, o osobliwych zwyczajach i swobodnym podejściu do seksu,

– stukniętego poetę, nieuczciwego architekta i niezrównoważonych prawie- teściów

– a wszystko to doprawić szczyptą ironii i niepoprawności politycznej a następnie polać sowicie tytułowym Merde

 I – voila! – mamy bestseller.

Dla wszystkich tych, którzy nie wiedzą, co oznacza słówko „Merde”, spieszę z wyjaśnieniem. Jest to, ni mniej ni więcej, nasze polskie (swojskie) „Gówno”, które nie wiedzieć czemu, w języku francuskim brzmi zdecydowanie bardziej elegancko. Jest to także jedno z najpospolitszych przekleństw używanych przez ten naród, mieszczące się w tych samych ramach symboliczno – estetycznych, co polska „cholera”. I wreszcie – jest to hasło przewodnie Poul’a West’a, bohatera książki Clarka, Anglika mieszkającego we Francji i zmagającego się ustawicznie z „Żabojadami”.

„Merde! W rzeczy samej” to druga z cyklu czterech książek napisanych przez Stephan’a Clark’a, brytyjskiego dziennikarza, który od 12 lat mieszka we Francji. Sam cykl, ochrzczony przez prasę jak „męska wersja Bridget Jones”, ma już obecnie status prawie kultowy, szczególnie we Francji i Anglii. Do tej sławy przyczyniły się niewątpliwie okoliczności wydania powieści – Clark napisał pierwszą cześć „Merde” w ramach hobby, po czym wydał samodzielnie 200 sztuk książki, z zamiarem rozdania jej przyjaciołom. Resztę postanowił sprzedać na specjalnie w tym celu stworzonej stronce www. I tu zadziałał typowy marketing szeptany – ludzie zaczęli o powieści mówić, co w konsekwencji sprawiło, że coraz więcej osób chciało ją przeczytać, a biedny Clark musiał „dodrukowywać” kolejne egzemplarze. Po osiągnięciu pułapu 2000 sztuk, pewna firma wydawnicza, złozyła mu intratną propozycję i reszty możemy się już domyślić.

Na początku lektury, byłam pewna, że oto znalazłam idealną książkę w swojej konwencji – pierwsza część (powieść podzielona jest na 8 krótkich części) zaczarowała mnie swoim humorem, atmosferą i bohaterami. Oto właśnie poznajemy Paul’a West’a, który wraz ze swoją francuską dziewczyną Florence przemierza południowe rejony Francji. Gorące lato, wypadek samochodowy, przymusowy pobyt u prawie – teściowej, wiejskie plenery, dziwne zwyczaje miejscowych, które kręcą się głównie wokół poszukiwania pretekstu do wypica kolejnej szklanki wina i  nacierające zewsząd cukinie – tak oto Clarke wprowadza nas w nastrój zapowiadającej się świetnie powieści. Paul musi się wszakże dogadywać z dość ekscentryczną rodziną swojej dziewczyny, harować przy domu, wykonując przedziwne prace ogrodnicze i zmagać się ze swoim rozszalałym libido. Po nieumyślnym zamachu na swoją teściową, którą mężczyzna częstuje herbatką z mydlin, para przenosi się na wyspę Ars, gdzie z kolei musi dzielić domek letniskowy z nieobliczalnym „papa” Florence, którego temeperament jest wybuchowy, chęć do picia ogromna, a libido jeszcze większe niż Paul’a.

I tu właśnie, na malowniczej wyspie Ars, coś zaczyna się psuć – nie u Paul’a – bo u niego „coś” psuje się cały czas – ale u Clarke’a. Możliwe, że to tylko moje osobiste odczucie, ale miałam wrażenie, że autor zaczyna tracić lekkość pióra, dowcipy stają się coraz bardziej schematyczne, a sytuacje przewidywalne. Z niecierpliwością więc, czekałam na moment, gdy Clarke przeniesie swojego bohatera do Paryża, gdzie Paul rozpocznie prace budowlane nad swoją herbaciarnią – w końcu remont i biznes to jedne z najlepszych sytuacji wyjściowych do budowania komizmu sytuacyjnego. I niestety – zawiodłam się jak mało kiedy. Dopiero w stolicy Francji, książka staje się naprawdę bezbarwna, a treść rozwodniona. Gwoździem do trumny jest wprowadzenie do akcji Aleksy, byłej dziewczyny West’a, której pojawienie się, prowokuje bardzo słaby i nudny wątek miłosny. Od około 150 strony, dryfowałam więc na bezkresnym oceanie znurzenia, z nadzieją wypatrując jakiejś egzotycznej wyspy, czyli ciekawego zwrotu akcji. I niestety, do niczego ciekawego nie dopłynęłam. Oczywiście, zdarzały się jeszcze w powieści momenty, gdzie Clarke wzniecał iskrę błyskotliwego humoru, niestety iskry te, nie rozpaliły akcji na tyle, bym mogła ocenić tą książkę pozytywnie. Czuję, że był tutaj spory potencjał, a autor ma talent do humorystycznej prozy, ale niestety – jak dla mnie, to za mało.

Spotkałam się już wcześniej z opiniami, że druga część cyklu jest słabsza od pierwszej. Oby tak było, bo podekscytowana pierwszymi 70 stronami, zamówiłam już „Merde! Rok w Paryżu!”.  Nie pozostaje mi więc nic innego, jak tylko przeczytać pierwsze dzieło Clarka i mieć nadzieję, że recenzenci się nie mylili. A dla „Merde! W rzeczy samej” daję 3,5 – głównie za pierwsze 100 stron i parkę naprawdę szalonych teściów.